niedziela, 29 czerwca 2014

Antykwariat(y)

 Hay on Wye. Miasteczko nad rzeka na pograniczu Walii i Anglii. Nieduze. Bylem tam wczoraj, z przyjaciolmi. Lubie bardzo te male urocze miasteczka, waskie uliczki i domki w ktorych kiedys musialy mieszkac Hobbity. Takie male. na pierwszy rzut oka. Mieszka w Hay on Wye okolo 1500 osob. Niewiele. Ale w tym uroczym miasteczku jest ponad 30 antykwariatow. Pewnie wiecej niz dzis w calej Polsce. Wiekszosc z nich miesci sie w tych malych domkach,  Wchodzisz .. i zatrzymuje sie czas. Ksiazki od podlogi do sufitu, i od piwnicy po strych. I pokoje, pokoiki, korytarze i korytarzyki wypelnione ksiazkami. Taki maly niepozorny domek... I ten szczegolny zapach, ktory pamietam z mlodzienczych lat. Stare fotele, by spoczac na chwile, i przjrzec lub przeczytac jakas ksiazke.. Bez pospiechu.. W Lublinie , tuz kolo kina "Wyzwolenie" byl taki maly antykwaraiat. Bez foteli, co prawda. Ale stare ksiazki tam byly. I  zapach byl ten sam. I Stary ( na pewno przedwojennej daty ) antykwariusz, ledwo widoczny zza lady, byl w stanie zdobyc kazda ksiazke wydana po wojnie Polsce. "Przyjdz chlopcze za tydzien" - powiadal. I tak zdobylem  "Annapurne" , Maurice Herzoga, i "Moje Gory" Waltera Bonattiego.  Te ksiazki zaszczepily we mnie pasje do gor, wedrowek, wspinaczki, atmosfery gorskich schronisk, i spotkan z wieloma wspanialymi ludzmi na szlaku. I pomyslec ze wszystko zaczelo sie w malutkim antykwariacie , w centrum Lublina. Wczoraj,nie mialem za duzo czasu, zajrzalem do dwoch , moze trzech... I kupilem nawet ksiazke. Biografie Erica Claptona, w oryginale. Czytalem ja po polsku. Polecam Fascynujace postac. Fascynujace zycie. Fascynujaca lektura. I dla wtajemniczonych drugie dno... tez fascynujace.. Ale to moga wiedziec tylko nieliczni. I im ,tak bliskim mojemu wnetrzu ludziom, ta ksiazke polecam. Jezeli jestes jednym z nich wiesz pewnie o czym pisze.....

p.s. Nie omijajcie antykwariatow. Gdziekolwiek sie na nie natkniecie. Kupcie tam cos zawsze. I wtedy moze przetrwaja....
A przy okazji moze znajdziecie jakas nieznana dotad pasje. I to warte jest kazdej ceny....

piątek, 27 czerwca 2014

Zadupie...

Moje miasteczko liczy sobie ponad 400 lat. To takie miasteczko na szlaku. przez ktore z zasady sie tylko  przejezdza. Po drodze. Z punktu A do punktu B. Ni to wschod ni to poludnie. Ale bardziej wschod. Wlasciwie to nic wielkiego sie w nim nie dzialo. Zabytkow nie ma. Jest rynek. Ale tez taki nijaki, jakby.. Nie taki jak w miasteczkach na zachodzie... Zadupie, powiedziec mozna. Aha, zielone piwo tam warzyli, gdzies dawno temu.. Slyszeliscie o zielonym piwie z miasteczka B? I sita, przetaki tez robili. Ale juz nie robia. od bardzo dawna. Jest tylko laweczka z betonu, na ktorej mozna spoczac kolo "Sitarza". Bezimienny. Moze jakis Paluch, albo Kowal, albo Osuch. Niewazne. Grunt ze jest. Jest tez zagroda. Sitarska. Chalupa drewniana z XIX wieku. Wcisnieta miedzy bloki z lat 70-tych. I knajpa tez jest "Sitarska". Kilka kosciolow tez jest. Dwa neobarokowe. Wieksze . I jeden mniejszy. Dawna cerkiew wybudowana przez zaborcow. Kilka nowych takze. Koszmarek polski. To taki styl w architekturze sakralnej. Wszedzie go pelno, wiec nie ma o czym pisac. Przed wojna byla tez Synagoga. Ale juz nie ma. Drukarnia byla, jedna z najwiekszych w Polsce. Abrahama Kronenberga. Zydowska. I Zydzi byli w moim miasteczku.. Ich tez juz nie ma... Przepraszam. Jest jeden. Tez siedzi na lawce. Izaak Beschevis Singer. Noblista. Jako dziecko spedzal wakacje w miasteczku B. Nawet je opisal. Pieknie opisal. Czasami ktos przycupnie kolo niego. Na skwerku, kolo "kosciolka", gdzie jako dzieci gralismy w pilke. Pamietam tez , ze byly "kocie lby". Byly. I ciuchcia waskotorowa. Tez byla. I stacyjka w srodku miasta. Nawet slad nie pozostal. Teraz tez jest. Stacja. Za miastem. Ale pociagow nie ma. Donikad. Zeby choc do Zamoscia albo do Zwierzynca, jak kiedys. Na lody..
To kilka okruchow,z mojego miasteczka. Okruchow wspomien. Tak na dzien dobry. Bez puenty. Ot tak...
Niby zadupie....A jednak.....cdn

 

środa, 25 czerwca 2014

Paella po "londynsku"

Po tylu latach wciaz nie moge ogarnac ani pojac tego miasta i jego dynamiki. Niewatpliwie na pierwszy rzut oka nie sprawia takiego wrazenia jak chociazby Rzym, Paryz, Florencja czy Barcelona. To fakt. Ale Londyn ma w sobie cos, co trudno opisac, zrozumiec, zdefiniowac. Nie bede wiec nawet probowal. Londyn mozna "posmakowac". I na to trzeba miec czas.. Nawet Peter Acroyd po napisaniu monumentalnej biografii brytyjskiej stolicy  (848 stron !), przyznal ze nie jest pewien czy udalo mu sie ogarnac istote tego miejsca. Londyn... Dla mnie to wspomniany gdzies wczesniej "archipelag dzielnic" (tak O,Pamruk opisal Stambul) , z ktorych kazda ma swoj charakter, swoja historie i swoj koloryt, (doslownie i w przenosni). Moze takze "archipelag smakow". Jak Paella... Coz moze laczyc arystokratyczne Richmond, Hampstead czy Wimbledon Village, ktore jest wciaz urzeczywistnieniem "starej dobrej anglii", z komunalnymi blokowiskami okolic Elephant &Castle ? Albo  zydowskie Golders Green czy Stamford Hill, nie majace na pozor nic wspolnego z arabskimi shishami palonymi w kafejkach Edgware road. Nawet ten arabski swiat w Londynie nie jest jednorodny. Zamozne okolice Marble Arch i Paddington i biedota spotykajaca sie w meczecie na Finsbury Park, czy na targu Tooting Broadway. Kensington i Penge. Rozne swiaty. I wciaz jedno miasto. Niezbyt zamozne hinduskie Southall, na ktorym brakuje tylko sloni na ulicach i okolice Harrow gdzie mieszkaja ci bogatsi, Gujarati. Tez hindusi, klasa srednia, ksiegowi i lekarze. Kolorowe Brixton z afro-amerykanskimi rytmem, i blokowiska Totenham, gdzie w doniczkach rosnie wiecej "marihuany" niz kwiatow. Jest tez polski Londyn. Tez zroznicowany tak, ze poza jezykiem i polskimi sklepikami nic tych miejsc nie laczy. Ealing Broadway gdzie wciaz mozna poczuc ducha II Rzeczpospolitej i to nie tylko na cmentarzach, takich jak Gunnersbury, ktore zasluguja na odrebny tekst. I Leytonstone, ktore w niczym nie przypomina tych pieknych tradycji. Moglbym tak wymieniac jeszcze dlugo..I to nie sa zadne getta... Co ciekawe. Ten swiaty sie przenikaja, granice sa plynne i nie dadza sie prosto opisac za pomoca nazw dzielnic czy taz kodow pocztowych. Ani koloru skory, czy wyznamia wiary.. Soho, Belgravia, Chelsea, Lewisham czy Greenwich i znow moglbym pisac i pisac... Chcialem tylko zaserwowac troche smaku. Londyn jest jak dobra Paella. Nigdy i nigdzie nie smakuje tak samo... Popatrzcie uwaznie na o zdjecie.....
Wrocimy tu jeszcze Nie raz. Obiecuje...


wtorek, 24 czerwca 2014

Okarma

Tak sie nazywal. Jeden z "pieknych", ktorych mialem okazje spotkac w swiom zyciu. Pieknych ludzi.Sa tacy.  Tu i tam. Zwykli - niezwykli.  Uwierzcie mi. Byl Lemkiem. Z Wysowej, w Beskidzie Niskim. Dzis juz nie zyje. Mial wtedy z 90 lat i pamietal I wojne swiatowa. Dobrze pamietal. Spotkalem go ponad 30 lat temu. W 1982 lub 1983 roku. To byla zima. Pojechalismy w trojke, z Karolem i z Jackiem polazic po gorach. Z namiotem. Trzech wariatow. Tacy bylismy. Dwa grube spiwory, zszyte razem, do ktorych wsuwalismy sie w ubraniach. Tylko Karol mial kurtke puchowa. Namiot ciezki, o karimatach nikt z nas nawet nie slyszal. W nocy temperatura spadala do -30 stopni. Przezylismy jakos. Po kilku nocach wpadlismy na to,ze w jamie snieznej bedzie nam cieplej niz w namiocie. I kopalismy te jamy. I cieplej bylo. Rzeczywiscie. Bylismy wolni. Zadnych szlakow, sciezek. Przedzieralismy sie przez las pod Lackowa, brnelismy w sniegu do Skwirtnego. Wlasnie. Skwirtne. Gdy uslyszalem nazwe tej wioski, brzmiala ona dla mnie jak Kilimandzaro. Lub Timbuktu. Egzotyka.  A tylko niewiele ponad 200 kilometrow od mojego miasteczka. Pod sklepem stala grupka kobiet. Rozmawialy w jakims nieznanym mi jezyku. Spotegowalo to wrazenie egzotyki. Czulem sie jak odkrywca, ktory poznaje nieznane lady. O Lemkach nie wiedzialem wtedy nic. Ale "cus" mnie do nich ciagnelo. Do innosci mnie ciagnelo, chociaz wtedy nie zdawalem sobie z tego sprawy...  Ale mialo byc o Okarmie...
Jest gdzies na tym zdjeciu.. Bez numerka. Gdzies pomiedzy trzynastka a czternastka.  Lata trzydzieste. Lemki z Wysowej....
Gadalismy cala noc. Stary czlowiek i trzech mlodych gniewnych. Zgarnal nas z drogi. Do domu. Bez swiatla. Znaczy sie lampa naftowa byla. I cieplo bylo. I wodka byla. I mowil... Wlasciwie to On tylko mowil. Pieknie mowil.. O wojnach. O zyciu. I o narodzie. Swoim narodzie. .Byl dumnym Lemkiem. W dobrym sensie tego slowa. Nie wstydzil sie swej innosci. Byl z niej dumny.I z dziedzictwa swego takze.  Wiec gadal a mysmy sluchali, jak zaaczarowani jacys. Po wojnie dostal 15 minut na spakowanie swojego majatku. I rodziny. Wywiezli ich gdzies w koszalinskie czy zielonogorskie. A dom spalili , I wies tez spalili. I zakazali wracac. Na lata. Czul sie takze Polakiem i nie mogl zrozumiec.. Dlaczego ? Zrobili to swoi.. To byla wladza.... Nie mogl zrozumiec.. Po latach wrocil tam jako jeden z pierwszych... Historia jak wiele innych , lemkowskich historii, powiecie? . Byc moze.. Nie pamietam wszystkich szczegolow tamtej nocy, klimat raczej zapamietalem.. I to jedno . Najwazniejsze. Nie rozumiejac wtedy z tego, nic a nic... Gdy mowil o przebaczeniu, to mowil o wyborze Tak po prostu. Niezaleznie od uczuc..  Zrozumial, ze musi przebaczyc. By zyc. By wrocic. By do domu wrocic... I wybral.. Przebaczyl. Dziwne. Prosty,stary Lemko, z Wysowej. Piekny czlowiek....
Po latach dopiero,  zrozumialem o czym mowil......

p.s. Po czym poznac tych "pieknych"? Czasami trudno, tak od razu. Ale po spotkaniu z kims takim, cos sie zmienia. Gdzies w srodku czlowieka, i nie jestes juz taki sam jak przedtem.. Chocbys nawet bardzo  chcial.....

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Carmagnola*

Niesmak. Po prostu. To tak jak kac, po imprezie. Troche strasznej, troche smiesznej. Popilismy, poplotkowali, posmialismy sie troche. Ktos zaplakal...  W lazience  jakas parka uciela sobie "krotki romans".. Az w koncu, ktos puscil "pawia", na srodku pokoju, i zaczelo smierdziec..
Mam wrazenie ze impreza sie konczy... Mialo byc  pieknie .Taniec z gwiazdami, mial byc. A konczy sie tancem na rurze. Jak w tanim burdelu,. Z tasmami..  Carmagnola ... Rewolucja z natury swej pozera swoje wlasne dzieci. Tak bedzie i tym razem. To pewne....
Tylko plama po "pawiu" zostanie....

Carmagnola* - taniec z okresu rewolucji francuskiej, wykonywany przy wtorze piesni rewolucyjnej

sobota, 21 czerwca 2014

Jerozolima (1)

Przed terminalem lotniska w Tel - Aviv, oprocz zwyklych taksowek i hotelowych busow, na turystow takich jak ja czekaly furgonetki, wygladajace na zdezelowane i leciwe . Takie zbiorowe, na wpol bagazowe taksowki. Kierowca czekal az uzbiera dziesiec osob i ruszal w droge. Do Jerozolimy 60 szekli ( ok 10 funtow) to niezly interes dla obu stron. Innej opcji zreszta nie mialem. Byla godzina 1 w nocy, ale nie chcialem spedzic jej na lotnisku. Ciagnelo mnie do swietego miasta. Nazywam to "Cus".... To "Cus" jest we mnie odkad pamietam, czasami jakby drzemie, jest przyczajone, moze czeka... i nagle sie odzywa. Zadnej dyskusji, zadnej logiki, zadnego rozsadku. Pakuje sie szybko i w droge. Pedze  przed siebie, najczesciej w nieznane. Jak wtedy. Mam tez wrazenie, ze "Cus" mnie chroni. I dlatego, wbrew logice, nie boje sie w takich chwialch, nic a nic.. Wiec w droge. Podroz trwala okolo godziny. Bus zatrzymal pod Brama Damascenska, wysiadlem, i stalem tam w srodku nocy, zupelnie sam. Tylko ja i mury starego miasta. Dotknal mnie w ta chwile "ciezar gatunkowy tego miejsca". To bylo jak mgnienie... I znowu pchany jakims instyktem, ruszylem w kierunku murow. Przeszedlem przez brame.. Tak, instykt... Kilka dni pozniej jeden z przyjaciol nazwal mnie "jerozolimskim zwierzem". Zauwazyl , ze poruszalem sie w murach starego miasta, tak jak bym znal w nim kazdy zakatek.. Ciekawe... Bylem przeciez tam pierwszy raz w zyciu. Srodek nocy, cicho, pusto, tajemniczo a zarazem swojsko jakos... Nie potrafie tego wytlumaczyc w jakis logiczny sposob. Gdy budzi sie " Cus", logika idzie spac. Zdrowy rozsadek takze. Puste alejki starego miasta w Jerozolimie, to widok niezwykly. Szedlem przed siebie, skrecajac czasami w prawo lub w lewo, by chwile potem znalezc sie znowu w tym samym miejscu... Po drugim czy trzecim razie zaczalem to, juz rozpoznawac. Nie bylem calkowicie sam. Towarzyszyly mi....koty. Dziesiatki kotow, najrozniejszych. Nie zwracaly na mnie uwagi. Nawet mnie nie omijaly..To ja raczej ustepowalem im z drogi. Gdzies po godzinie takiej wloczegi, dostrzeglem swiatlo na koncu jednej z uliczek. Jasniejsze od tego, oswietlajacego  alejki starego miasta. W nich panowal  polmrok.. Slabiutkie zarowki rozwieszone co kilkanascie metrow pod sufitem albo...niebem... .Trafilem na bar. Stary Arab usmiechajac sie, zaprosil mnie do srodka, i zaparzyl mi herbaty Tak po prostu .. Gdy chcialem zaplacic, wzruszyl tylko ramionami i schowal sie gdzies na zapleczu. Nie zamienilismy nawet slowa.... Ruszylem dalej. Po kilku chwilach znalazlem sie na Via Dolorosa, tez pustej kompletnie. Gdy bylem w tym miejscu nastepnego dnia w tloku przypominajacym londynskie metro w godzinach szczytu, wspominalem te chwile jak sen...
Przysiadlem gdzies na moment . Bylem wzruszony, nie widzac wlasciwie powodu dla ktorego mialbym byc. Ale nauczylem sie juz nie szukac powodow na prawo i lewo. Rzeczy i sprawy po prostu sie dzieja.. Wiec patrzylem na to wszystko, jakby z boku, uczestniczac w tym jednoczesnie.. Nadmiar wrazen, plus zmeczenie, zrobily swoje...Ogarnela mnie drzemka, taki stan pol-snu, pol-jawy... , z ktorego wyrwal mnie odglos krokow. Otworzylem oczy, i ujrzalem dwoch ortodoksyjnych Zydow a dwa kroki za nimi kilku mezczyzn w arabskich szatach.  I wszyscy oni zmierzali w tym samym kierunku...  Odkrylem potem ze droga ta prowadzila i do meczetu ( trzeba bylo potem skrecic w lewo) i pod Zachodnia Sciane ( tzw. placzu). W tej scenie przez chwile ujrzalem ludzi. Po prostu ludzi... Poszedlem za nimi. Pod sciane placzu....
ale o tym napisze innym razem.....
 

czwartek, 19 czerwca 2014

Ciastko....

Wszystko rozpoczelo sie dosc dawno temu, od Pana Ladynskiego, przedwojennego cukiernika, prowadzacego mala ciastkarnie, na zamojskiej starowce. Nieistniejaca juz, niestety. W moim miasteczku cukierni nie bylo. Wiec kazdy wyjazd do Zamoscia byl swietem. Gdy jezdzila tam mama lub dziadkowie, czekalem na ich powrot nie mogac myslec o niczym innym. Po wielu latach, uknulem teorie ze mistrz Ladynski musial cos dodawac do ciastek ( trzeba sie w koncu jakos  usprawiedliwiac). Nie mam pojecia co to bylo, lecz ciastkeczka roznej masci i wizyty w ciastkarniach i cukierniach sa do dnia dzisiejszego nieodlaczna czescia mojego istnienia.  Nastepna z kolei, byla cukiernia Chmielewskiego w Lublinie. Wuzetki z Krakowskiego Przedmiescia . Sprzedaja je tam do dnia dzisiejszego. I smakuja tak samo jak wiele lat temu. To rzadkosc. Niestety. Blikle w Warszwie, (co by nie sadzic o cenach), trzyma fason. W czasie swoich licznych podrozy moj " ciasteczkowy nos" nie zawodzi mnie z zasady nigdy.. Moge nie zjesc obiadu. Ale wiedziony dzieciecym instynktem, zawsze znajde dobre ciacho. W Londynie uzywac go nie musze. Jest kilka francuskich przyzwoitych sieciowek jak "Paul" czy tez "Maison Blanc". Naprawde niezle i bez pudla. Ale takze bez polotu. Odkrycie tego kosztowalo mnie (doslownie i w przenosni) troche czasu.  W mojej opini w Londynie absolutnie bezkonkurencyjna, cisteczkowo-klimatycznie



jest "Hungarian Patisserie LOUIS" w dzielnicy Hampstead. Galicyjskie smaki ciast i klimat wiedenskich kawiarni. Calkiem niezly mix. Mowie Wam.  A w Paryzu na Marais jest "Sacha Filkensztain". Wow !!!  Zydowska cukiernia z tradycjami . Takze z galicji. Z Boryslawia chyba , o ile mnie pamiec nie myli. Smak sernika z tej cukierni to doznanie poetyckie, rzeklbym.. Nawet moja babcia, z zalem stwierdzam nie zblizyla sie w swoim kunszcie do tego "idealu". U "Sachy Filkensztaina" pieka takze razowe rogaliki, obwarzanki i chalki , smakujace dokladnie tak samo, jak w moim dziecinstwie "u Aniolka", w malym miasteczku B. z ktorego pochodze.   Nie bylem dotad w Budapeszcie, lecz wiem od corki, ktora jakims dziwnym trafem podziela moja pasje w tym zakresie, ze  cukiernia "Gerbeaud" z tradycjami siegajacymi XiX wieku, jest miejscem gdzie podaja najlepsze kremowki na swiecie. A Kasia wie co mowi, Wiec czeka mnie wyjazd  na Wegry, To pewne. Z kolei w porcie promowym w Neapolu jest malutki ,niepozornie wygladajacy bar, w ktorym sprzedaja przepyszne ciasteczka, przyplywajace codziennie z Sycylii (sic!). Znalezlismy to miejsce wspolnie z moja corka. Co dwa nosy, to nie jeden!  Jednak te wszystkie wspanialosci, mimo wszystko, traca  blask w porownaniu z malymi piekarnio-ciastkarniami ( boulangerie-patisserie) z malych miasteczek i wiosek Normandii i Bretanii. W niektorych, pieka kazdego dnia po kilkanascie bagietek i bochenkow chleba, a takze kilka lub kilkanascie ciasteczek.... Przewaznie. kazde z nich jest innego rodzaju. Takie male dziela sztuki.. Ich wyglad , smak i nazwa, kazdego dnia zaleza od kunsztu ale przede wszystkim fantazji ciastkarza. Podejrzawam ze i humoru, takze. "Dzis wkladam do srodka wisienke, a jutro byc moze czerwona porzeczke,, " - powiedzial mi jeden z nich. Zadne ciastko nie smakuje  tam, tak samo po raz drugi... Wloczylem sie tam przez kilka tygodni i nie zawiodlem sie ani razu . To o czyms swiadczy. Akutat na tym, stwierdze nieskromnie,chyba troszeczke sie znam...



wtorek, 17 czerwca 2014

Bishops park

  Londyn to jedno z najciekawszych miast swiata. I najpiekniejszych. Trzeba tylko  patrzec uwaznie i nauczyc sie, czytac to miasto. Mam tu wiele ulubionych miejsc, cichych zakatkow, zaulkow, ktore dla mnie sa esencja tej wielkiej metropolii. Z perpektywy jakiegos zaulka nie wydaje sie Londyn takim wielkim, jakim jest w rzeczywistosci. Archipelag dzielnic ( to z Pamruka).  Nie Big Ben, Parlament czy katedra sw Pawla,  nie londynskie monumenty, stanowia piekno, ktore wciaz mnie  zachwyca .   Zapraszam wiec na spacer do jednego z moich ulubionych londynskich zakatkow....

Pamietacie film pt. "Omen" ? Ten pierwszy, z Gregorym Peckiem. Dobrze . Popatrzcie na zdjecie z lewej.  To z tego wlasnie kosciola w czasie burzy spadla iglica, przebijajac na wylot wloskiego, szalonego troche ksiedza. Ogladajac to na ekranie, balem sie wtedy potwornie.  Musicie pamietac ta scene! Gdy szedlem wiele lat temu, po raz pierwszy do Bishops parku, od strony Putney, zatrzymalem sie na chwilke na moscie i mialem wrazenie ze znam juz to miejsce. takie swoiste deja vu. Ale nie od razu dostrzeglem zwiazek pomiedzy tym filmem a parkiem. Mieszkalem w tym czasie po przeciwnej stronie Tamizy, w dzielnicy Putney i park ten stal sie od pierwszej w nim wizyty, ulubionym miejscem moich niedzielnych spacerow. Pewnego razu, bedac  nad Tamiza,  nagle rozpoznalem to miejsce. To byla sceneria z "Omenu". I deptak nad rzeka i kosciol, pod ktory natychmiast pobieglem.  To rzecz jasna nie wszystkie atrakcje tego niezwyklego miejsca. W glebi parku od strony polnocnej. przy starym Palacu Biskupim znajduje sie jeden z tych "ukrytych" miniaturowych ogrodow botanicznych, ktorych w Londynie nie brak. Ogrod z otoczony starym ceglanym murem. Tajemniczy jak z innego filmu. Szczegolnie wieczorem. Magiczne miejsce. przecudne. zwlaszcza wiosna..    Od poludnia Tamiza i piekny widok na Putney i wieze kosciola ST. Mary the Virgin, a takze na jeden z  londynskich mostow. Reszte sprobujcie odkryc sami... Naprawde warto spedzic tu kilka godzin obserwujac na przyklad przyplyw lub odplyw rzeki, i zwiazana ztym roznice poziomu wody. Calkiem spora. W czasie przyplywu Tamiza "plynie  pod prad". Od strony zachodniej park zamyka stadion pilkarski FC Fulham. Ale nie chce zaczynac o pilce, bo przeciez rozpoczal sie mundial i moglbym tego posta nigdy nie dokonczyc..



poniedziałek, 16 czerwca 2014

kuter

Nie tak dawno temu zdalem sobie sprawe ze nie zdobede Mount Everestu. Juz nie. Troche szkoda. Trudno. Powiem tez szczerze ze nie chodzi  tylko o najwyzsza gore swiata. To stalo sie oczywiste juz wiele lat temu. Mimo ze wspinajac sie w mlodosci na skalki Rzedkowickie, marzylem o tym nieustannie.. Znajomi wyjezdzali. Tu i tam. Zdobyli to i owo. A ja ciagle marzylem. Moze jutro.... Trudno. teraz to wiem. I  jest ok. Nie kazdy musi zdobywac Himalaje. Ale troche szkoda. W "Muzeum Wyobrazni" Lysiak (starszy) wystawil obraz niemieckiego neorealisty. Franz Radziwill sie nazywal, pod tytulem "Kosmos mozna zniszczyc, ale Nieba nie".  Realizm magiczny. Doladnie tak jak moje myslenie, przez lata cale. W psychologii nazywa sie to chyba mysleniem magicznym, zyczeniowym.. Czy jakos tak... W kazdym razie, konotacje - nie najlepsze.

" Na brzegu lezal samotnie, pochylony na bok, dwumasztowy kuter z wybielonymi na bialo linami, zwisajacymi jak girlandy, i rozeschnietymi popekanymi masztami. Wialo od niego melancholia ruiny oddanej na pastwe zywiolom (...)
- Ach - rzekl - widujecie wiele kutrow, ale smiem twierdzic, nie takie. To nie jest zwykly kuter".
Joseph Conrad - "Korsarz" tl. Jerzy Bogdan Rychlinski

 Czytalem MW wiele lat temu ( istote rzeczy Lysiak opisal znacznie lepiej niz potrafilbym to ja), I nie wiedzialem przez lata, dlaczego wlasnie sala VII z Lysiakowego muzeum wyobrazni najtrwalej wryla mi sie w pamiec. Kuter. Tylko wsiasc i poplynac. Moze juz wtedy..przeczuwalem.... Ze nie wsiade i nie poplyne...
Muzeum wyobrazni - brzmi niezle. Prawda ? Ale MW moze oznaczac takze ..marzenia wariata.. Tesknoty i pragnienia. Ktoz ich nie mial. Mam na mysli te niespelnione.  Jak ten nieszczesny Mount Everest. Albo bardziej przyziemnie. Moze jakis biznes, pieniadze i wtedy... .Wsiade i poplyne.. . Mam jescze czas.. Kiedys tam. W przyszlosci.. Marzenia Wariata. Mowie Wam. Nie ma "kiedys".  Czas jest tylko tu i teraz. Dojscie do tego "odkrycia" zajelo mi prawie pol wieku
Tu i teraz. Najzabawniejsze jest to ze kuter wciaz stoi . Tylko wsiasc i polynac.. Wiec wsiadam. Zobaczymy co z tego wyniknie......

niedziela, 15 czerwca 2014

Poszetka*

Poszetka - ozdobna chusteczka wkladana do gornej kieszonki w marynarce.

Nie, nie bede pisal o meskiej modzie. Ogladajac wiadomosci z Polski pomyslalem tylko sobie ze poszetka i garnitur od Armaniego nie czyni z prostaka gentelmena. Chocby byl wnukiem laureata nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
 Przemyslaw Gintrowski cos o tym wiedzial, spiewajac i o krysztale i o pomyjach....
I to by bylo na tyle.


sobota, 14 czerwca 2014

laweczka (i)....

Ot co. Kilka desek lub szczebelkow. Najbardziej lubie proste z drewna.Ale sa tez pieknie kute lub kamienne Rozne. Niewazne jakie. Wazne ze sa. Laweczki sa wszedzie. Pisza o nich wiersze, sztuki, kreca filmy, pisza ksiazki. Niby nic takiego. Ot laweczka...Jest jeszcze jeden rodzaj. Ostatno modny . Hm.. modna laweczka  Mozna przysiasc kolo kogos slawnego. Nawet w moim malym miasteczku moge siasc kolo noblisty, Spoczac na na chwilke kolo Singera w miasteczku B, to jest cos. Mowie Wam. Ja mam swoje ulubione. Wszedzie tam gdzie przebywam troche dluzej niz kilka tygodni, mam swoja laweczke. Albo nawet kilka. W Londynie na przyklad mam dwie. Jedna pod dachem. W razie deszczu. Albo jakby zimno bylo. W national portrait gallery. Moge siedziec godzinami i patrzec. na obrazy... na przyklad Rubensa.. A druga niepozorna. Na Putney. Na skraju zwyklej zdawalo by sie laki..  I wracam na te swoje laweczki, nie tylko tutaj. Mam ich rozsianych po swiecie troche wiecej. Wracam, siadam i czekam.. Najczesciej czekam. Czasami sam nie wiem na co. Ale czekam. Na  laweczce moze wydarzyc sie wiele.. Albo nic . No nie tak calkiem nic. Pomarzyc zawsze w ostatecznosci mozna, powspominac i.... zapomniec takze .Tak na kilka chwil zapomniec o wszystkim .Na laweczce najlepiej. Mowie wam. Pisac takze mozna. Teraz siedze na takiej malej, nijakiej niby, plastikowej przed domem i pisze. Mozna na laweczce sie takze uczyc ale o tym wiem tylko z obserwacji. Niestety. Papieros na laweczce tez smakuje inaczej niz w biegu. Albo na stojaco. Gazety takze czyta sie lepiej na laweczce.. Mowie Wam... Zatrzymac sie na chwilke .Siasc i obserwowac. I dostrzec ze w miejscu , w ktorym nie powinno sie dziac nic, dzieje sie tak wiele.. To lubie najbardziej. Bo na laweczce zatrzymuje sie czas. Ot co, niby nic wielkiego . Taka zwykla Laweczka....
Dobrego dnia. I chwili na laweczce wszystkim Wam zycze. Ot tak, przy sobocie.....

piątek, 13 czerwca 2014

"Mam w d**** male miasteczka"

Andrzej Bursa popelnil kiedys taki wiersz. Tez straceniec. Z pokolenia  starszego niz moje. Bursa, Wojaczek, Miilczewski-Bruno, Stachura .. Oni tez skonczyli marnie tak jak kilku  chlopcow z mego miasta. Ale ONI byli LEGENDARNI I TRAGICZNI. No i pisza o nich ksiazki. Moze nawet ucza w szkolach....
 A o Andrzeju N.,wcale niepodlym poecie z miasteczka B. nie pamieta prawie nikt. Moze tylko Ewa... Tez skonczyl marnie. Na plantacji winogron gdzies nad Renem. Przewrocil sie i umarl.  Fatum ? Mial tylko 42 lata. Rocznik 1963. Jak Chateau Haut- Brion, Pessac - Leognan z Francji. Dzisiaj. 709 funtow za butelke.

Przed pierwszym zwatpieniem
zawiesilem w kielichu twych piersi
dwa male dzwoneczki.
Potem za kazdym razem,gdy spelnilem
 liturgie
 dotyku - dzwonilem na podniesienie serc
(przedtem cisza byla kazaniem)
Wtedy przemienialem siebie w ciebie,
a ciebie we mnie.
Kochajcie - ofiara spelniona

Tak pisal Andrzej N. z malego miasteczka...dokladnie takiego, jakie w dupie mial inny poeta. Tez Andrzej, jak na ironie losu. Nasze drogi rozeszly sie dawno temu ale spacerujac po ulicach miasta, ktorego ponoc juz nie ma, mialem wrazenie ze zaraz wyjdzie zza jakiegos rogu, rozczochrany w swoim starym blekitnym prochowcu, noszonym przez Niego z powodu wiersza/piesni innego poety. Pamietam, jak Andrzej po kilku godzinach stania w kolejce przed sklepem bynajmniej nie cynamonowym,w zawinietym z fantazja kolorowym szalu mowil (z wrodzonym sobie wdziekiem) do expedientki : poprosze dwa wina produkcji krajowej (po tyle tylko sprzedawali - niestety). Ale brzmialo to tak jakby kupowal dwie butelki Don Perignon...
Poezja i Wino , czesto ida w parze...
Poetycko sie jakos zrobilo, smetnie byc moze. A  mialo byc nie tak. Widocznie jedak urok bloga polega pewnie na tym ze mozna odplywac  i wracac. I tak w kolo. Chcialem napisac ze slowa Bursy przyjalem kiedys za zyciowe motto i ucieklem z tego mojego malego miasteczka I mialo byc wlasnie o tym. O ucieczce. Bez tego nie moglym pisac o powrocie  Czy powrotach raczej. Wieloramiennych powrotach...  Jak dyscyplina u innego poety.
O tym co sie dzialo w przestrzeni miedzyczasu, przez grzecznosc nawet nie wspominam ..... na razie.
 Duzo grzybkow zrobilo sie w tym barszczu. Za duzo.
 Wystarczy.
 Przynajmniej na dzis.
Dobrego dnia w malych i wiekszych miasteczkach wszystkim zycze. I nie miejcie ich w d****. Please.
I tak tam wracamy. Zawsze. Zywi, przy odrobinie szczescia. Andrzej N. tego szczescia nie mial.
 Ale wrocil i tak.....

czwartek, 12 czerwca 2014

chlopcy z placu broni...

No wlasnie. Od czego tutaj by zaczac. Gdybym umial pisac tak jak Stasiuk sprawa byla by prosta. A tak? A dlaczego "czwarty wymiar"? Pewnie by bylo oryginalnie a takze dlatego, ze ten wymiar nie da sie tak po prostu zdefiniowac. bo jak zdefiniowac czas i przestrzen? Wczoraj , dzisiaj , jutro, tu i tam, fakty i mity, rzeczywistosc i wyobrazenia. Bez ograniczen. A wiec hulaj dusza - piekla nie ma.
Skonczylem juz 50 lat. Jest ok.. Wrocilem wlasnie z Polski do Londynu. I zdalem sobie sprawe ze przez ostatnie kilka lat wyjazdy te kojarza mi sie glownie z klepsydrami. W moim rodzinnym miasteczku. A klepsydry z chlopakami.. Wlasnie "chlopcy z placu broni".. Coraz  mniej ich na ulicach mego rodzinnego miasteczka.. Odchodza powoli. Niektorzy tak jakby na swa wlasna prosbe.. I  ja  mialem swoj plac. I swoich chlopcow. Jak pewnie kazdy facet w moim wieku. I nie ma chlopakow i nie ma tego placu. I co smutne nie widac dzisiaj dzieciakow, ktorzy by mieli swoje place. Magiczne miejsca, kryjowki, dziury w plotach... nawet takich plotow juz nie ma. Gdzie sa te ploty? W dzielnicy Richmond. tu w Londynie, ktora jest jedna z najbardziej zamoznych dzielnic tego wielkiego miasta, ploty sa takie same albo i te same co 50 lat temu. Ale chlopcow nie widac i tutaj. Niestety!
Muniek, Kobza, Leszek, Jarek, Grzesiek, Andrzej, Jurek, Slawek.. Cholera jasna, lista robi sie coraz dluzsza.. wystarczy Niektorych pokonal rak, innych zawal, kilku wodka i kilku wlasna glowa. Popelnili samobojstwa. Widocznie taki rocznik. 1963. Stracency.  Chodze wiec na cmentarz w tym moim miasteczku i po chwili zadumy wspomnien , powagi ( bo wypada) zaczynam sie cieszyc i usmiechac. Sam do siebie i do ludzi.  Jeszcze zyje , jestem, czuje i pamietam.. Kiedys w poszukiwaniu skarbow weszlismy nasza zgraja na strych jednego z kosciolow,  W czasie wieczornej mszy . I rozbujalismy zyrandol. Tak dla jaj. Na dole przy schodach czekal Pan koscielny. I  dostalismy po kopie w tylek. No, moze po dwa. I po sprawie.  Dzisiaj nie slychac juz  o takich zartach ...
Chaos. Wspomnien wiele i sprobuje uchwycic sie jakiejs nici, wokol ktorej osnuje historie. Z mojego miasteczka, na przyklad.... Ktorego juz nie ma, na pierwszy rzut oka. A jednak tylko na pierwszy rzut....

moze jutro..

witam
tarachowski