środa, 30 lipca 2014

Lada gola !!!

 Tak, Lada. Prosze nie mylic z Legia, na przyklad...Mundial sie skonczyl, wiec bedzie o pilce. tak troche na opak. A co ? Nie, nie o tej wielkiej, swiatowej czy chociazby europejskiej. Zadnego Lewandowskiego, Mourincho, czy Blattera wspominal nie bede. Bonka tez nie. W moim malym miasteczku B. jest pilkarski klub. Druzyna raczej powinienem napisac. Nawet nie wiem gdzie obecnie graja i jak im idzie. Moze powinienem... Niewazne. Na poczatku lat siedemdziesiatych moje miasto liczylo niewiele ponad 10 tysiecy dusz. I klub byl ten sam. Ale druzyn bylo duzo wiecej.. Gdy terminarz ulozyl sie szczesliwie dla kibicow w moim miasteczku, to w niedziele, spedzalismy na stadionie miejskim, calutki dzien. Wchodzac oczywiscie przez jedna z "zamaskowanych dziur". Dziur o ktorych wiedzieli wszyscy, z porzadkowymi (spolecznikami - rencistami), na czele. Uklad byl prosty . Jak wejdziesz tak, ze tego nie widzimy - to stadion jest twoj. Jak jestes dupa i nawet tego nie potrafisz, to trudno. Za uszy. i przy uciesze calej gawiedzi, wyprowadzony byles do bramy. Drugiej proby, tego samego dnia nie bylo. Sprobuj szczescia za tydzien. Albo dwa. Taki byl uklad. Przyznacie, ze sprawiedliwy byl. Wracajac do niedzieli. o 10 rano grali trampkarze, o 12 juniorzy, o 14 Lada II, i o 16 pierwsza druzyna naszego klubu. Bylismy dumni z naszych pilkarzy. To czy wygrywali czy tez nie , nie mialo akurat wiekszego znaczenia. To byly czasy. Na kazdym skwerku, w kazdym, parku i na szkolnych boiskach, wszyscy chlopcy grali w pile. Na ulicach takze. nawet kierowcy sie nie denerwowali, jak musieli zwolnic na chwilke. nikt sie wtedy nigdzie nie spieszyl  A dzis ? W miescie mieszka teraz 30 000 ludzi, klub niby jest a druzyna tylko jedna.. I wszyscy sie spiesza. Orlik nawet jest. Nawet na tym pieknym boisku, przez wiekszosc dnia jest pusto. A mysmy nawet pilki porzadnej nie mieli.. Droga byla. "Kostka", marzenie moje i kazdego chlopca kosztowala 310 zl. W miasteczku mialo ja niewielu, Wiec gralismy czym popadnie. Gumiankami jakimis,szmaciankami,  albo taka mniejsza (ale wieksza od recznej), za 120 zlotych . Tych bylo w miescie troche wiecej.. Ale ja nie mialem nawet takiej.... I to by bylo na tyle. I jeszcze jedno, w 1972 polscy pilkarze zdobyli olimpijskie zloto, a dwa lata pozniej wywalczyli trzecie miejsce na MS w Niemczech. Nie wiem jak Wy, ale ja widze zwiazek pomiedzy tym co dzialo sie  pewnym pikarskim klubie, i na ulicach i skwerkach malego miasteczka B ( i jestem pewien ze nie tylko mojego miasteczka), a sukcesami naszej owczesnej reprezentacji... Lza sie w oku kreci....

niedziela, 27 lipca 2014

destynacja...( ??? )

Off the beaten track. Z dala od uczeszczanych szlakow. W ten wlasnie sposob od wielu lat najczesciej spedzam wakacje. Tominio, Torla, Huesca, Skive, Torridon, Peneda Geres, St Suzanne... Wymienilem tylko kilka miejsc, prawdziwych turystycznych perelek. Takich, w ktorych najczesciej nie spotykam turystow. Sa jeszcze takie miejsca w Europie. I to niemalo. Mowie Wam... Slyszalem, ze w Polsce "kariere" i to zawrotna robi slowo, "destynacja". Slowo jak slowo, mnie od zawsze kojarzy sie z przeznaczeniem. Ale moim znajomym, szczegolnie tym mlodszym, juz niekoniecznie.  Wezmy Algarve, na przyklad. To nie jest  juz tylko region lezacy na poludniu` Portugali. To jest teraz "turystyczna destynacja". Wlosy deba na glowie staja. ..  Tak wiec od jakiegos czasu destynacje, te geograficzne, staram sie omijac. Od przeznaczenia nie uciekne...Co ma byc, to bedzie. ... Lecz mialem pisac o miejscach rzadziej odwiedzanych przez turystow, nawet tych bardziej wytrawnych. Peneda-Geres to pasmo gorskie  i park narodowy w  polnocno-zachodniej Portugali. Jest to jedyny narodowy park w tym pieknym kraju. Napisalem o turystach troszeczke przekornie, bowiem bedac w Peneda-Geres, nie spotkalem na szlakach nikogo !! Tylko stada krow ( zupelnie niepodobnych do naszych) i niewielu miejscowych, ktorzy jeszcze ostali sie w kilku wioskach polozonych u podnoza gor. Ludzie pogranicza. Wszedzie tacy sami. Twardzi. Surowi, na pierwszy rzut oka. Ni to potrugalczycy, ni to hiszpanie.. Ludzie gor. Po prostu. W jednej z wiosek, wszyscy, kobiety i mezczyzni ubrani byli na czarno. Kobiety moze bardziej, bo mezczyzni mieli na sobie biale, by nie powiedziec snieznobiale koszule. I czarne czapki lub kapelusze. Jak ze starych wloskich filmow. Dla nich normalka, a dla mnie byl to jakis nierzeczywisty swiat. Piekny swiat. We wsi byl jeden bar. Otworzyli go specjalnie dla nas. I pilem tam najlepsza kawe na swiecie. A pilem juz w kilku miejscach.. Mowie Wam...  na dodatek kawa kosztowala 50 czy 60 eurocentow, czyli cos okolo 2 zlotych. Hmm, i jakos im sie oplaca. 

Za 10 zlotych w Warszawie takiej kawy nie uswiadczysz.. W innej z wiosek w niedziele trafilismy na jakis, ichni festyn... Wioska. Festyn. Hmm.. To moze za duzo powiedzane. cale wies to kilka domow, a glowna atrakcja tej imprezy bylko wspolne gotowanie.... osmiornicy.. Tak, tak osmiornicy. W gorach polnocnej Portugalii. Smakowala niezle, to tak na marginesie. Same gory, inne od wszystkich znanych mi dotychczas. Popatrzcie na zdjecia. Najwieksze wrazenie, oprocz rozleglych widokow, zrobily na mnie, opuszczone wsie, juz wysoko ponad dolinami. Wlasciwie to bardziej niezamieszkale niz opuszczone. Pomiedzy kamiennnymi chatkami przechadzja sie stada krow. Bydlo, przez kilka miesiecy w roku jest puszczane zupelnie samopas. I lazi se po gorach, w te i nazad...  Polecam ten region. Pojedzcie tam. Zanim stanie sie jakas kolejna, pieprzona, turystyczna destynacja... A jak tam dojechac? Frajda jest juz odnalezienie takiego miejsca. Wiec, to juz zostawiam samym zainteresowanym... 

czwartek, 24 lipca 2014

Szpak

Nie bedzie o ornitologii. Nie tym razem. Andrzej Szpak. Salezjanin. Szaleniec Bozy, ktorego poznalem dawno temu. Nawet bardzo dawno. Zakochal sie w ludziach. Takich odrzuconych. Zbuntowanych, zyjacych na marginesie zycia. Niektorzy wyrzucili sie tam sami, kontestujac swiat w ktorym przyszlo im zyc, A innym  "pomogla" w tym makiwara i kompot ( to taka polska heroina, z tamtych lat ). Dzieci kwiaty. Narkotyki. Kontrkultura. Hippisi tez tam byli. I wolna milosc, miala niby byc..Taka polska odmiana tego "buntu", swojska. Slowianska, mozna by rzec. I pomiedzy nimi "Szpaku". Katolicki ksiadz. Ktory niczego od nich nie chcial. Prowadzil ich co roku do Czestochowy. Jak Mojzesz, zydow do Obiecanej Ziemii. Po prostu z nimi byl. Jego tolerancja i absolutna, bezwarunkowa akceptacja dla zachowan innych ludzi,  ( a oni byli naprawde INNI ) doprowadzala mnie do szalu. Mysle sobie ze nie tylko mnie.. Nagminnie oszukiwany, okradany nawet, nie tracil nadziei w czlowieka. Po prostu byc - te slowa pasowaly do niego, jak do nikogo z innych. Otarlem sie o to srodowisko, w czasie pierwszego powiewu wolnosci  w latach 1980-1981. Tez chcialem byc dzieckiem - kwiatem, ale mi nie wyszlo. Moze to i dobrze. Nie wyszlo mi pewnie dlatego ze chcialem zmieniac swiat. I wszystkich wokol. Andrzej Szpak po prostu w tym swiecie, byl. I pewnie jest do tej pory. Nie widzialem go od lat. Nieslony - w slonej wodzie. Nie moglem wtedy zrozumiec tej lekcji.,, Ale ja zapamietalem....





środa, 23 lipca 2014

kanikula

 Nie pisalem od kilku ladnych dni. Najlatwiej byloby zwalic na upaly. Labe i lenistwo. Albo udac zajetego. Naprawianiem swiata, na przyklad. Co i tak sie nie uda., Nikomu. Niestety.  Wiec nie chce mi sie udawac. Nikogo i niczego.  W przeszlosci to i owszem. Zdarzalo sie. Tak dla jaj. I na powaznie. Najlepiej w podrozach. Z dala od domu, i mojego miasteczka B. No wlasnie. Przeszlosc. Kilka dni temu, jeden z kumpli, zapytal mnie : "A co Ty tak w tej przeszlosci sie babrasz?" Dobre pytanie. Nie wakacyjne, powiedzialbym nawet. Ale ja chcialem na lekko, (jak to na wakacjach)  odpowiedziec : a co to ja jakas wrozka czy pytia jestem zeby o przyszlosci cos sensownego napisac?  Nawet Fukijama nie dal rady. Ani Naomi Clein. Wiec porywal sie z motyka na ksiezyc nie bede. Kon jaki jest - to kazdy widzi. Tylko to przychodzi mi do glowy. gdy mysle o terazniejszosci, czy tez dniu dzisiejszym. jak kto woli... Wiec pisac nie ma o czym. Ale przeszlosc...  Wow!  To jest temat. Wspomnienia i podroze. Powroty i odkrycia. Ludzie i miejsca...  Wiec bede  brnal i babral sie dalej, nie ogladajac sie na nic i nikogo... W koncu to moja przeszlosc jest. Czyz nie ?
 

piątek, 18 lipca 2014

Europejska..

Nie bylem w Zakopanem, od kilkunastu lat. Tak jakos wyszlo.  Czytam wszystko co wpadnie mi w rece, o Tatrach i o ich "stolicy". Z samymi gorami problemu nie mam. Tak naprawde sa niezmienne i najbardziej durne przepisy i regulacje TPN, nie sa w stanie im zaszkodzic. Na buli pod Rysami, Mc Donalda nie bedzie. To pewne. Z samym Zakopcem, sprawa tak prosta juz nie jest. Mialo byc drugie Chamonix. ( nie wiem po co ) Podobno... I klimat mial byc. I znowu sie nie udalo. Jak czesto u nas bywa,  Prawie wszyscy z ktorymi rozmawialem, a szczegolnoie ci pamietajacy Zakopane sprzed lat, narzekaja po  powrocie. I cos na rzeczy jest, pomijajac nasza narodowa slonnosc do malkontenctwa.  Klimatu nie ma , i charakteru tez nie ma. Wszystko niby jest a nie ma tak naprawde nic... A szkoda... Kawiarnia o ktorej pisze ten tekst, tez niby jest. "Europejska". Na Krupowkach. Taka troche wiedenska w stylu. I na tym podobienstwo do tej mojej, starej, dobrej, "europejskiej" sie konczy. To wiem od przyjaciol. Sam boje sie pewnie sprawdzac i dlatego tam nie jezdze. Wole zyc wspomnieniami. Byc moze.. W tym przypadku to jest akurat niegrozne.   Pamietam, gazety codzienne tam byly, na takich drewnianych uchwytach, z lancuszkiem do zawieszania , Dokladnie takie jak w dobrych starych empikach ( nie mylic z dzisiejsza sieciowka, prosze ). I fortepian tam byl. Z klezmerem, ktory grywal popoludniami i wieczorami, standardy muzyki jazzowej i rozrywkowej . Nie za glosno... I snula sie ta muzyka, wraz z tytoniowym dymem, pomiedzy stolikami, fotelami, snula sie powoli w niezwyklym wnetrzu tej kawiarni. Szczegolnie milo, spedzalismy tam czas, w listopadowe, deszczowe dni, gdy pogoda uniemozliwiala wyjscie w gory. W listopadzie w Zakopanem spotkac mozna bylo tylko miejscowych i ludzi, ktorzy przyjezdzali tam smakowac to miejsce... Nie za wielu ich bylo i po tygodniu albo dwoch, odnosilem wrazenie ze wszyscy sie znamy. Przynajmniej z widzenia.  Ze scian patrzyly na nas, wykrzywione karykaturalnie twarze slynnych ceprow i gorali, uwiecznione specyficzna kreska pana Walentynowicza. Tego od przygod "koziolka matolka". Prawde mowiac, po kilku piwach , prawie zawsze odnosilem wrazenie, ze ze scian patrza na mnie same kozy...   

wtorek, 15 lipca 2014

banal....

Wrocilem z Polski. W ciagu dwunastu godzin, zjadlem sniadanie w Lublinie,  obiad w Warszawie.  Potem, hoop. do...Kopenhagi wpadlem, wypic popoludniowa kawke, i na kolacje bylem w Londynie. Maly ten swiat swiat sie zrobil.. I dziwny. Wiem, wiem ..banal. Dla mnie jednak banal, to najczesciej, prawda, oczywista - rzeczywistosc. Lub na odwrot, Jak kto woli. Bez znaczenia. Jestem z prowincji, prosty chlopak z Zamojskiego, i czasami,  mimo ze wiem, o tym i o owym, to wciaz sie dziwuje. czy tez zadziwiam. Jak kto woli. A co ?, wolno mi przeciez. Wspomnien mialo nie byc. Tym razem. Ale beda.. Krociotkie takie. O pociagach, na przyklad. Z czasow gdy swiat , taki maly nie byl. Z Lublina do Gdyni. Przez Olsztyn. Zwanym "Wloczega Polnocy". Planowo mial jechac 17 ( sl. siedemnascie !!!) godzin. W praktyce bywalo roznie. najczesciej sie spoznial. i to duzo. Tak jak inny taki. Kiedys czekalem w Krakowie na taki jeden, co to jezdzil ze Szczecina do Przemysla. I przez megafony ogloszono ze bedzie spozniony. O 360 minut! Nawet nikt nie psioczyl zbytnio. Zimno bylo wiec zabralisny sie na powrot do budynku dworca. Tylko babcia jedna, zostala na peronie.. "Eee tam, jak w MINUTACH, to poczekam"- powiedziala ze spokojem. To byly czasy.. A teraz?  Maly ten swiat, sie zrobil jakis..  I pedzi gdzies tak szybko. Nie wiadomo dokad. I na dodatek, dziwny taki. To dobry znak, ze potrafie zadziwic sie czasem..... A puenty nie bedzie..... Choc mogla by byc.... A co ?

czwartek, 10 lipca 2014

BBC a sprawa.... Jeza !

Tak, Jeza. Najzwyklejszego w swiecie. Obowiazkowo z kolcami na grzbiecie. Co taki zwykly, pospolity Jez, ma wspolnego z British Broadcasting Corporation ? Pytanie tez mozna odwrocic, jak kto woli ? Wlasnie. BBC. Wciaz swietne servisy informacyjne, filmy przyrodnicze  sir Davida Altenborough, zapierajace dech w piersiach i to niezaleznie od tego czy te stare czy nowe nakrecone w technologii, ktorej nazwy nie moge nawet zapamietac. Fascynujacy sposob opowiesci o sztuce w programach Waldemara Januszczaka. Stand up, komedianci z niezrownanym Michelem McIntyre na czele. Swietne dokumenty. Moglbym wymieniac tak dlugo. I w tym wszystkim  jeszcze.. Jez. Taki niby zwykly Jez. A co?  I to nie o 10 rano, ani wczesnym popoludniem. Ale o osmej wieczorem, tuz przed meczem, w czasie najwiekszej ogladalnosci. Wczoraj zajmowano sie Jezem, a scisle mowiac przydomowymi ogrodami ( ogrodkami raczej), ktore wedlug autorow programu powinny stac sie, (o ile juz nie sa) przyjazne Jezom. Hedgehog friendly garden, tak to brzmi po ichniemu. Kilku pasjonatow opowiadalo o tym, jak zaprosic jeza do ogrodu, jak urzadzic mu kacik, i jak sie o niego zatroszczyc. A wszystko dlatego ze Jezy coraz mniej. I to wlasnie obchodzi panstwowa telewizje. Nie do wiary. Wyobrazacie sobie TVN, albo Polsat lub TVP  , ze w czasie najwiekszej ogladalnosci wyemituje program o Jezach, albo chociaz o Wiewiorkach lub Wrobelkach ? Ja sobie jakos tego nie wyobrazam. Niestety. Podziwiam ten kraj i jego ludzi. Nieustannie. Kiedys pytany o roznice miedzy Anglia a Polska opowiadalem o ..kilkuset latach strzyzenia trawy i pieczatkach, a raczej ich braku na wyspach. Teraz doloze do tego jeszcze BBC i Jeza. I tak malo kto zrozumie, co mam na mysli. Niestety....



wtorek, 8 lipca 2014

Kino

"Zwiazkowiec". Tak nazywalo sie kino w moim malym miasteczku B. Drewniane, skrzypiace rozkladane, ni to fotele, ni to krzesla. Pewnie byly niewygodne, ale to nie mialo zadnego znaczenia. Tak jak i kroniki filmowe wyswietlane przed filmami. Pamiecia siegam do niedzielnych porankow filmowych dla dzieci, i anonimowanych wersji basni Andersena. na niektorych seansach plakalem jak bobr, identyfikujac sie szczegolnie z tymi bohaterami, ktorym przydarzalo sie jakies niepowodzenie lub nieszczecie. Potem byl niesmiertelny Winnetou i Old Surhand. I nie mialo zadnego znaczenia, ze byly to filmy jugoslowiansko - rumunsko -  enerdowskie. kazdy z nich ogladany wiele razy. I wtedy tak naprawde chwycila mnie "Magia kina" czy tez "Czar duzego ekranu", jak kto woli..Premiery odbywaly sie raz w tygodniu, ale repertuar byl szeroki. Zaryzykuje nawet stwierdzenie, ze szerszy niz dzis w czasach multi-kin, popcornowych kombinatow. Nie wyjezdzajac z mojego miasteczka , "zwiedzilem " pol swiata. Gdzie dzisiaj, poza nielicznymi kinami studyjnymi mozna obejrzec taki szeroki wachlarz, filmow z calego swiata. Bez tej holywodzkiej papki. Jedynym ograniczenie, byla tzw.. poprawnosc polityczna, ale prawdziwi mistrzowie kina, nie poddawali sie tego typu "cenzurze", tak wiec podrozowalem po wloszech. wraz z Victorio de Sica, Fellinim i Antogninim. Przezywalem, wraz z bohaterami kradziez rowerow w powojennym czarno - bialym Rzymie, i bylem swiadkiem Cudu w Mediolanie. By kilka tygodni pozniej, wedrowac pierwszym obejrzanym przeze mnie filmem drogi. I nie byl to wcale, film mistrza gatunku Sama Peckinpacha, lecz "La strada" z Quinnem i Massina. A potem byl i Bergmann, i Hitchock i Carlos Saura. Nowa fala francuska i Parasolki z Cherburga. Westerny i komedie z Niesmiertelnym Louisem czy Pierem Richard. Moglbym wymieniac tak dlugo . Nie lubilem tylko pazdziernika w naszym kinie, bo wtedy przez caly miesiac grano filmy radzieckie. Do czasu. Az z nudow pewnie, obejrzalem "Dziecko wojny" Andrieja Tarkowsiego, potem byl  Grigorij Czuchraj, Siergiej Bondarczuk i Michail Katatozow z przepieknym filmem "Leca Zurawie". Wraz z "Dersu Uzala". Kurosawy przemierzalem tajge ussuryjska.. Sam sie dziwie ze tyle pamietam z tamtego okresu, Aha, jescze jedno, do ogladania filmow zapraszaly plakaty, rozklejane na takich okraglych ogloszeniowych slupach. Co to byly za plakaty! Niektore z nich, same w sobie bywaly dzielami sztuki.. To byl koniec lat siedemdziesiatych . W stanie wojennym, poza jakimis nie najwyzszego lotu komediami, nie bylo na co chodzic do mojego kina. Wiec z chlopakami z mojego miasta wymyslilismy dyskusyjny klub fimowy. DKF "Pod prad". Tak go nazwalismy. Bardzo wazna role w tej calej historii odegraly Zaklady przemyslu Dziewiarskiego "Mewa" z naszego miasteczka. Produkowano w nich miedzy innymi damskie ponczochy i rajstopy. Towar wielce deficytowy w owym czasie. Siatka pelna rajstop, wreczana sekretarce otwierala nam kazde drzwi, w miejscach gdzie jezdzilismy zalatwiac filmy dla naszego klubu. I niewazne czy byl to Instytut Kultury Wegierskiej, Filmoteka Narodowa czy jakas inna instytucja. W ambasadzie niemieckiej zdobylismy  "Blaszany Bebenek", Volkera Shlondorfa. Bez napisow . Z lista dialogowa czytana przez kolezanke z dobra dykcja w czasie filmu. To bylo wydarzenie. w naszym malym miasteczku B. W stanie wojennym wycielismy jeszcze jeden, niezly numer. Zoorganizowalismy przeglad kina wegierskiego. Wegrzy nakrecili wiele filmow "politycznych". Prawdziwych filmow. I o ich wartosci nie decydowal sam fakt ze powstaly. Tak jak na przyklad w Polsce. Zeby zzaistniec i przetrwac, film musial byc po prostu dobry, jako dzielo. I w ten sposob powstalo kilka aarcydziel sztuki filmowej. Jak chociazby "Gospodarz Stadniny" Andreasa Kovacsa, niewidomego rezysera z magicznymi zdjeciami Koltaya. czy tez "Vera Angi" Pala Gabora. Polecam te filmy goraco, mimo ze nie wiem gdzie i jak je mozna zobaczyc . Pozyczylismy, takze od Instytutu Kultury Wegierskiej, dwa filmy dokumentalne o pazdzierniku 1956 . I w stanie wojennym, ogladalismy legalnie, jak sowieckie czolgi rozjezdzaly ludzi na ulicach Budapesztu.. Glosno bylo o tym pokazie, tu i owdzie... I tak pogrywalismy na nosie owczesnej wladzy, potwierdzajac przy okazji, ze jednak bylismy najweselszym barakiem w obozie....

p.s a potem kino sie spalilo, i w sali gimnastycznej szkoly budowlanej, gdzie sie przenioslo nie bylo juz jego magii. A teraz w tym samym miejscu jest nowe, wstyd powiedziec ale nawet nie znam nazwy, fotele jakby wygodniejsze, obraz i dzwiek jakby lepszy....ale czegos tam jakby brakuje.. I tego ukryc sie nie da...



niedziela, 6 lipca 2014

Lot ........

Po raz kolejny obejrzalem wczoraj "Lot nad kukulczym gniazdem", Milosa Formana. To moj film na "bezludna wyspe" Znam ten film juz na pamiec, ale dla mnie jest wciaz aktualny i swiezy To taki wielopoziomowy obraz, wlasciwie to mozesz zobaczyc to co chcesz zobaczyc. i jest ok. Czasami ogladam go jako komedie, ot po prostu zeby sie posmiac. Ale nawet wtedy, po obejrzeniu tego filmu, zadaje sobie kilka pytan. Zawsze. Wciaz, bez odpowiedzi.... Co "wazy" wiecej , ambiwalencja czy zaangazowanie ? I klasyczne. Kto tu jest normalny ? ( w swiecie, w moim otoczeniu). I idac dalej, kto komu dal prawo decydowac o tzw "normalnosci" lub "nienormalnosci" innych...... polecam, milej niedzieli wszystkim zyczac.

piątek, 4 lipca 2014

Jerozolima (2)

Przed kazdym wyjazdem czytam przewodniki, czasem jakas literature podroznicza itd. Do Izraela, po raz pierwszy jechalem w ciemno. Zupelnie. Celowo. Kupilem nawet przewodnik z mojej ulubionej serii "Rough guide", i mialem go ze soba w plecaku, lecz czulem ze chce wejsc w to miasto a szczegolnie w jego stare mury bez zadnej koncepcji, idei, wyobrazenia..  Tabula rasa.. Atawistyczna jakos pewnie... Pomysl okazal sie strzalem w dziesiatke.  Nad ranem, idac za kilkoma, ortodoksyjnie ubranymi zydami, trafilem pod zachodnia sciane. Western wall. Mur des lamentations. Sciana placzu... Jedyna pozostalosc drugiej swiatyni, odbudowanej przez zydow, po ich powrocie z niewoli babilonskiej. Na plac wchodzi sie jak na lotnisko, bramki, kontrola bezpieczenstwa, zolnierze itd. Ale nie zrobilo to na mnie zadnego wrazenia. Ciezar gatunkowy tego miasta, ktory ja odczuwalem , jako jakis czar, ogarnal mnie kilka godzin wczesniej, gdy wszedlem  w jego mury i uliczki... Ortodoksyjnych Zydow widzialem juz wczesniej, w Londynie , Paryzu i innych miejscach. Ale tu w tych swoich chalatach, chustach i czapach, wygladali naturalnie, w swoim kraju, w swoim miescie, w swoim swietym miejscu.. Pewnie tak samo naturalnie jak w moim malym miasteczku B, przed wojna... Znalazlem sie tam, w trudnym do nazwania i okreslenia, jakims szczegolnym wymiarze istnienia. Znacznie szerszym niz mogloby to wynikac ze znajomosci historii, religii, kultury.. Mialo to wszystko swoja glebie i wage... To nie byla podroz w geograficznym sensie, li tylko.... Nigdy i nigdzie, ani wczesniej, ani pozniej, swoim zyciu, nie czulem sie tak jak tam. Nawet podobnie jak tam, nigdzie sie nie czulem...  Gdy stalem, w jarmulce na glowie, takiej bialej "jednorazowce" oparty o swiatynny mur i modlilem sie do swojego Boga.. Trwalo to kilkadziesiat minut. Pozorny harmider, i rozgardiasz  tam panujacy, a takze "kakafonia" slow, i modlitw  wypowiadanych w tej samej chwili przez tyle osob, tworzyly, co moze wydawac sie dziwne i niezrozumiale, klimat jakiegos wewnetrznego ladu i uporzadkowania. Wszystko i wszyscy byli na swoim miejscu. Nie potrafie tego nawet opisac. Wlasciwie to tylko ta jednorazowa mycka, tam zupelnie nie pasowala.. Wiec kupilem sobie swoja, solidnie szyta,z dobrego materialu, czarna taka. "Jestes w Rzymie, wiec zachowuj sie jak rzymianin" - powtarzal mi wielokrotnie Ojciec. I to zapamietalem. Chodzilem tam codziennie przez kolejne osiem dni. Takze z przyjaciolmi , ktorzy dojechali kilka  dni po mnie.  O roznych porach dnia i nocy, przychodzilismy tam w trojke. I za kazdym razem brzmiala ta sama melodia... Czasami ciszej a czasem glosniej, ale dokladnie ta sama... I to pierwsze wrazenie,  nie opuscilo mnie nawet na moment.. Prawde mowiac, ta melodia brzmi we mnie  do dnia dzisiejszego......

czwartek, 3 lipca 2014

SW 19

Wimbledon.  All England Lawn Tennis and Croquet Club. Na przelomie czerwca i lipca, tenis kroluje tu przez dwa tygodnie. Truskawki ze smietana i kibice z calego swiata. Jacys dziwni ci tenisowi kibice. Mowie wam.  Kolorowi, usmiechnieci, przyjazni i weseli.  Zadnych burd czy zadym,  mimo ze "Fuller's and Foster's",  leja sie w pubach Wimbledon Village, strumieniami. Lokalna spolecznosc znosi to z angielska flegma i pogoda ducha. Narzekaja tylko ...nasi. Jak zwykle, Na wszystko. A to na korki. Albo na smietane do truskawek ( ze niby nie taka jak "nasza"). Na "przyjezdnych" tez narzekaja. Mimo ze sami wpadli tu tylko na chwile... Koncze na dzis, bo....sam zaczelem wlasnie narzekac. Mamy to chyba we krwi....



wtorek, 1 lipca 2014

Dziadek

 Tarachowski. To nazwisko rodowe mojej mamy. Dziadek Jan, jej ojciec byl tez jednym z "pieknych" ludzi, o jakich pisalem w jednej z poprzednich historii. Jeden czlowiek i dwa zycia. Jedno to przedwojenne, w czasach II Rzeczpospolitej, i to drugie powojenne, smutne, by nie napisac tragiczne. Dziadek byl przemyslowcem, nieduzym, ot takim na skale malego miasteczka B. Zbudowal przed wojna, swe male iimperium od zera. Ciezka praca. Tartak i zaklad przemyslowo- stolarski, a takze do spolki z przyjaciolmi, przedsiebiorstwo transportowe. Kilka autobusow kursujacych do Warszawy, Lublina, Lwowa , Zamoscia i stacji kolejowej "Bialy slup" w Zwierzyncu.. Jego stolarnia  wygrala przetarg na dostawe skrzyn na amunicje dla polskiej armii. Maszyny zakupil w Szwecji, najlepsze z dostepnych w tym czasie Stale zlecenie, pewny grosz. Zyski zainwestowal. I w maszyny dla firmy, i w autokary. Rodzina zyla na przyzwoitym poziomie. Babcia nie musiala pracowac, zajmowala sie domem i wychowywaniem dzieci. Pierwszy samochod osobowy w miasteczku B. nalezal do mojego dziadka. Fiat 500. Znany przed wojna jako "pchelka". Co ciekawe, ukryty gdzies dobrze na wsi, przetrwal wojne. Nie przetrwal niestety kilkudniowego pobytu Armi Czerwonej w naszym miasteczku. Jazda pijanego w sztok lejtnanta zakonczyla sie po kilku kilometrach. na drzewie. Lejtnant przezyl. "Pchelka" niestety nadawala sie juz tylko na zlom. Dziadek byl jednym z inicjatorow budowy gimnazjum w naszym miescie. Ogolnie szanowanym pracodawca i spolecznikiem. Czlonkiem rady parafialnej przy kosciele Najswietszej Marii Panny. W czasie wojny niemcy uzytkowali zaklad przemyslowy, nic dziwnego wiec w tym, ze przedsiebiorstwo wraz z parkiem maszynowym, przetrwalo nie zdewastowane. Rosjanie zajeci piciem i rabunkiem, nie byli jakos zainteresowani ciezkimi maszynami. I po wojnie rozpoczelo sie to drugie zycie mojego dziadka, niezaalezne juz od niego i majace wplyw na los naszej rodziny. I nie mam na mysli glownie finansow. Do 1948 roku wydawalo sie ze wszystko jakos sie ulozy. Zmiana systemu byla szokiem dla wszystkich. Ale zyc bylo trzeba i ludzie mieli dosc wojny. Stolarnia dziadka, byla oddalona od domu nie wiecej niz 100 metrow. I pewnego dnia przy zakladowej bramie zatrzymalo dziadka Jana dwoch smutnych panow, oznajmiajac mu ze od tego wlasnie dnia dziadek nie ma wstepu do firmy, ktora zostala na mocy dekretu obeta tzw. przymusowym zarzadem panstwowym.  I nie moze sie do niej nawet zblizac. W ciagu jednego dnia los naszej rodziny odmienil sie calkowicie. Pradziadkowie, babcia i dwoje dzieci ( moja mama i jej brat), zostali praktycznie bez srodkow do zycia. Oszczednosci uszczuplila wojna i powojenne pierwsze lata. Dziadek otrzymal "wilczy bilet" co oznaczalo ze jako byly "burzuj" , nie mogl nigdzie dostac pracy. Ta sytuacja trwala do polowy lat 60-tych. Na dodatek w roku 1961 zmarl w wieku osiemnastu lat, jedyny syn moich "dziadkow". Brat mamy. Dziadek Jan nie podniosl sie psychicznie z tego nigdy. Mama opowiadala mi, ze pradziadek , w tym czasie juz starzec, nie mogl  zrozumiec i nie przyjmowal do wiadomosci tego co zobili komunisci, i codziennie wyganial dzadka do pracy, do stolarni. I dziadek wychodzil z domu, kazdego ranka przez kilka lat. Mama wspomina, ze kiedys jako mloda dziewczynka uslyszala rozmowe swych rodzicow i domyslila sie ze cos jest nie tak. I ktoregos dnia wybiegla rano za ojcem...spotkala go po chwili jak stal pod drzewem w uliczce na przeciwko swojej dawnej firmy. Stal tak bez ruchu, i patrzyl...trwalo to przez kilka lat. Stal pod tym drzewem , bez wzgledu na pogode i patrzyl... Taki byl los w powojennej Polsce wielu ludzi. Uczciwych przemyslowcow i fabrykantow,  ktorzy budowali dobrobyt tego kraju po 150 latach zaborow. Jan Wedel, wlasciciel slynnej fabryki czekolady w stolicy przez wiele lat codziennie spacerowal wzdluz swojej dawnej fabryki. Nawet  nie wzdluz murow. Bo mial zakaz zblizania sie do nich, na odleglosc nie mniejsza niz 20 metrow. Podobnie jak Jan Tarachowski, w malym miasteczku B. Mamie, "czerwoni" pozwolili skonczyc studia. Byla nauczycielka. Musieli sie zagapic jakos na chwile. Po 3 latach pracy zostala zwolniona i w urzedzie zatrudnienia sam pan kierownik ( nazwiska nie wspomne, przez szacunek dla dzieci tego pana ), powiedzial jej ze, ze swoim dyplomem to moze najwyzej zmywac butelki w spoldzielni mleczarskiej.... Nigdy nie wrocila juz do swgo zawodu. W koncu lat szescdziesiatych pozwolono babci i dziadkowi zostac ajentami "totalizatora sportowego". Pamietam moja fascynacje kuponami i paskami kolorowych banderol naklejanych na kupony....
Dziadka pamietam dobrze, nawet bardzo. Pierwsze grzyby znalezione w lesie pod jego czujnym okiem, wycieczki do duzych miast i opowiesci o przedwojennej Polsce, ktorej nijak nie moglem sobie wyobrazic..  Dziadek moj, wspanialy, prawy czlowiek zmarl w roku 1977..  Zlamany przez los...okrutny tak dla niego..

p.s. po latach sprawiedliwosci staje sie pomalu i niespodziewanie zadosc, ale to juz historia na inna opowiesc...