Wlasnie zawalil sie mur. Nie taki zwykly mur. Berlinski. Bylo z tego troche radosci, ale po festiwalu wolnosci z roku 1980. nie robilo to na mnie specjalnego wrazenia. My pojechalismy na saksy. Pracy szukac, znaczy sie. Dziwne ale nawet nie pamietam z kim, to znaczy twarz pamietam i okolicznosci ale imienia za nic nie moge sobie przypomniec. Trudno. Mam nadzieje ze moj towarzysz podrozy nie bedzie tego czytac,. Nawet jakby chcial to szanse ma niewielkie. By byc szczerym tak do konca, to pracy szukac jechal On. Moim celem byl ....Tunel. Celem i tajemnica. Musialo to wygladac tak, jakbysmy mieli znalezc sie TAM przypadkiem. Taki byl przynajmniej plan. Wracajac pamiecia do tej wloczegi. przypomnialo mi sie Darmstadt. I dziwie sie wciaz ( a co ?), ze to wspomnienie nie ma zwiazku ( zadnego, o zgrozo!) , z Karlem Dediciusem. Ma za to, z ... Mc Donaldem. I wcale nie zartuje. Nie mam tez na mysli gumy do zucia, tzw "balonowki", z historyjka obrazkowa, ktora w moim malym miasteczku B, w zamierzchlych czasach mozna bylo kupic tylko w dwoch miejscach. U "Wiedzmy" ( temat na osobny tekst) i w kawierence przy stadionie naszego miejscowego klubu. Historyjki byly cenionym towarem wymiennym, Mozna by nawet rzec ze owczesna waluta *bulionowa". Jak nie przymierzajac, poludniowo-afrykanskie Krugerandy. To byl oczywiscie drugi obieg. Taka nasza malomiasteczkowa szara strefa. Za piec historyjek mozna bylo zdobyc .....pusta paczke po...Camelach (tych bez filtra), ale puszka ( takze pusta..;-( ), po Amstelu kosztowala juz tych historyjek dziesiec. Wracajac do Darmstadt. To byl moj pierwszy raz w.... Mc Donaldzie. Mimo leku ( czulem sie jak slon w sladzie porcelany), zdecydowalismy sie tam wejsc. Mielismy troche Marek ( to tez waluta z zamierzchlych czasow, tyle ze nie bulionowa). Wewnetrze rozterki nie trwaly jednak dlugo. Raz kozie smierc pisana, pomyslalem. Nie pamietam juz czy chcialem sie uczesac, ale to calkiem mozliwe. Grzebienia i tak pewnie nie mialem. Wiec na checiach pozostalo. Jak to u mnie, dosyc czesto. Chicken Mc (jak by inaczej) nuggets. Delektowalem sie tym swinstwem ( teraz to juz wiem), bardziej niz obecnie, foie gras, lub stekem z japonskiej wolowiny Wagyu... Mowie Wam. I to bez zazenowania. Podrozowalismy autostopem. Moj towarzysz rozgladal sie za praca i wzdychal ilekroc zobaczyl na polu jakis ciagnik... A ja dran jeden, wmawialem mu ze predzej znajdziemy prace w Strasburgu na placu katedralnym, lub na waskich uliczkach pelnych sklepikow z pasztetami, od ktorych nie moglem oderwac oczu. Kolejnym "posredniakiem" byl Paryz. Marais i dzielnica lacinska i cmentarz Pere Lachaise. Moze chociaz zostac grabarzem za te pare nedznych frankow w Paryzu. Nic z tego. Nie wiedzial biedak ze to wszystko byla zmyla. Cel byl jeden. Tunel. Po drodze jeszcze, Lyon, potem Chambery. Cisnienie roslo z kazdym kilometrem. Az w koncu Chamonix. Sam nie wierze do tej pory, ze Mont Blanc i Aiguille di Midi zignorowalem prawie kompletnie. Najwazniejszy byl Tunel. Przebic sie na druge strone. W doline Aosty i popatrzyc na centralny filar Freeney, znany mi z ksiazki Waltera Bonattiego. Siasc, popatrzyc i pomarzyc.... Veni, vidi, vici, wykrzyczalem, gdy znalezlismy sie w Italii. Moj towarzysz mial juz dosc. W drodze powrotnej, w Mediolanie ( tak zesmy sobie na okretke wracali), byla jeszcze jedna inicjacja. Espresso. Prawdziwe. Takie w malym naparstku.(kosztowalo 1000 lirow). Takim malym, ze myslalem ze barman robi sobie ze mnie jaja, albo ze zabraklo mu po prostu wody. Ze tez na mnie musialo trafic... I tak to bylo. Ten pierwszy raz na "zgnilym"zachodzie. Z tej pierwszej podrozy wrazenia mam trzy; McDonalds, Tunel i Espresso. Musze przyznac ze slabosc do espresso pozostala mi do dzis. W Mc Donaldzie jadam tylko frytki. Tunel przemierzylem kilka razy od tamtej pory. W obie strony. Ale to wspomnienie wciaz jest zywe. Taki sobie zwykly tunel.....
poniedziałek, 29 września 2014
czwartek, 18 września 2014
Zleb Kirkora
Dawno nie bylem w Tatrach. Ponoc tlok niemilosierny, ale w lecie zawsze tak bylo. Najbardziej lubilem koniec wrzesnia i pierwsze tygodnie pazdziernika, gdy studenci wracali juz na uczelnie i w gorach robilo sie pusto.. Ciekawe, koniec wrzesnia wlasnie sie zbliza... Dni ,co prawda stawaly sie coraz krotsze, wiec wychodzilismy w gory jeszcze przed switem. O 9 rano potrafilismy juz schodzic z przeleczy Zawrat do doliny Pieciu Stawow. Towarzyszyly nam kozice i... swistaki. A raczej ich gwizd czy swist. Niewazne . Jak zwal to zwal. W srodku sezonu to byloby niemozliwe... Wlasciwie o tej porze roku, w gorach zostawali juz tylko zapalency, szukajacy tam czegos wiecej niz tylko zaliczania kolejnych wierzcholkow. Siedzieliscie kiedys samotnie w Tatrach nad Czarnym Stawem ? Tego trzeba doswiadczyc osobiscie... Lazilem po gorach najczesciej sam, czasam z Jackiem. Moglismy isc godzinami i nie odzywac sie do siebie. I wszystko bylo w porzadku. W reku mielismy przedwojenny przewodnik, Chmielowskiego. Odkrywalismy stare szlaki, ktorych w nowych przewodnikach juz nie bylo. Ale sciezki pozostaly, albo kopczyki z kamieni wysoko w gorach , wskazujace droge. Niektore z nich wygladaly jak swiezo ulozone. dziwilismy sie wtedy. Do czasu jak sami nie zaczelismy sie wspinac. Taternicy pieczolowicie odtwarzali te kopce. We mgle, przy zejsciu po wspinaczce, pomagaly czesto zaoszczedzic wiele czasu. A moze czasami ratowaly zycie. Wiem ze sa do tej pory. Jesli dojdziecie do Czanego Stawu ponad Morskim Okiem. i gdy widocznosc bedzie dobra spojrzcie w lewo. Mniej wiecej w polowie dlugosci tego pieknego jeziorka, patrzac uwaznie, dostrzezecie byc moze, wyrazna sciezke w logiczny sposob prowadzaca w strone granicznej grani. Trawersem kierujaca sie w strone szczytu Rysow. A przez lornetke przy odrobinie cierpliwosci moze nawet ujrzycie kopczyki. Przed wojna wiodl tamtedy szlak na Rysy omijajacy slynna bule. W tamtych czasach straznicy parku nie biegali juz tak wysoko za tymi ktorzy "zbaczali" ze szlaku. Szedlem tamtedy kilkakrotnie. Raz tylko spotkalem zolnierzy WOP w cywilnych ubraniach. Chyba tez jacys zapalency, bo nawet mnie nie wylegitymowali. Ludzie gor czuja siebie po kilku zdaniach. Rzucili tylko na odchodne, ze tak naprawde to nic nie widzieli.. Jakby co to najwyzej "Widmo Brockenu". Wtajemniczeni wiedza o czym pisze.. Droga zajmowala okolo 2 - 3 godziny i technicznie nie byla trudniejsza od wspinaczki na Koscielec. Zwykla rozwaga, zdrowy rozsadek wystarczaly. W tych czasach nie mozna bylo polegac nawet na mapach wydawanych w Polsce. Pewne detale byly celowo zmieniane. Z jakis bzdurnych politycznych powodow. Wylapywali te zmiany tylko wytrawni turysci. My mielismy doskonale przedwojenne mapy i jedna ktora znajomy przywiozl nam z Wiednia. Tak po prostu wszedl do ksiegarni i kupil mape Tatr. Wspolczesna, dokladna i bez "bledow", wydana na zgnilym zachodzie.. Wlasnie odkrywanie tych zapomnianych przejsc sprawialo nam najwiecej frajdy, wazny byl rzecz jasna dreszczyk emocji zwiazany z lamaniem przepisow TPN. ale wazniejsze chyba bylo co innego. Czulismy jak odkrywcy nieomal, wybrani.. To bylo piekne uczucie.. A zaczelo sie to wszystko od ... Zlebu Kirkora na Giewoncie. Zleb doskonale widoczny z Doliny Strazyskiej, przecina niejako polnocna strona calego masywu. Zwrocilem na to uwage obserwujac Giewont z daleka. Ktoregos dnia stalem sobie pod wodospadem Siklawica, skad zleb widoczny jest doskonale. I pomyslalem ze sprobuje. Ze tamtedy na pewno mozna dotrzec na szczyt. Ciekawosc zdobywcy byla wieksza niz zdrowy rozsadek i strach. Polazlem i po moze dwoch godzinach znalazlem sie na Giewonckiej Przeleczy, tuz pod glownym wierzcholkiem. Nigdy nie zapomne tej samotnej wspinaczki ( moze to za duze slowo,ale dla mnie wtedy byl to Everest ). To byl jeden z momentow zycia, w ktorym odkrylem ze niemozliwe moze stac sie mozliwe. To wazne odkrycie dla mlodego czlowieka. Mowie Wam. Mialem wtedy 17 lat. Piekny wiek. Niedlugo potem odkrylem, ze przed wojna wiodl tym zlebem jeden z napopularniejszych tatrzanskich szlakow, dostepnych dla turystow.. Intuicja gorskiego zwierza mnie nie zawiodla... Jakos ciagnie mnie znowu w Tatry . I do tego zlebu. Zew jaki czy co?....
poniedziałek, 15 września 2014
Andriej
Borenstein. Dla nas Andrzej. Po prostu. Spotkalem go w Izraelu. Byl naszym przewodnikiem. Polski Zyd. Komunizujacy na dodatek. Oprowadzal nas po swietym miescie. I to jak oprowadzal ! Poznalismy sie troche, zblizyli do siebie. Opowiedzial nam swoje zycie. Normalny szesnastoletni chlopak, mieszkajacy w Warszawie, uczen jednego z najbardziej renomowanych gimnazjow w stolicy. Swietny uczen. Czul sie Polakiem. To byl jego kraj.
Zadnych zwiazkow z Izraelem, Judaizmem. W jidysz, ani po hebrajsku nie potrafil wymowic nawet jednego slowa. I nagle znalazl sie na Dworcu Gdanskim. Dowiedzial sie ze jest tu obcy. Musial wyjechac. I wyjechal. Jak "Beniowski", Slowackiego. Z ta roznica, ze Andrzej wyjechal wbrew wlasnej woli. Trauma pozostala. Na dlugo. Moze nawet do naszego spotkania... A wiec ponad 40 lat. Skonczyl studia. I na emeryturze wpadl na pomysl by zostac przewodnikiem. Przygotowal sie do tego sumiennie. Jego znajomosc historii, takze kosciola wprawiala w zdumienie nawet katolickiego ksiedza. I to jednego z tych swiatlych. Po kilku dniach byl jednym z nas. I trauma powoli mijala. Pamietam kosciol "Ecce Homo", przy via Dolorosa na starym miescie w Jerozolimie. Nasza duchowy dom, na czas tej wedrowki. Tak wedrowki. Nie uzywam celowo slowa pielgrzymka. Bo nasz wyjazd nia nie byl. To byla wedrowka, podroz w glab historii. W poszukiwaniu wlasnych korzeni. I co najwazniejsze podroz w glab siebie. W " Ecce Homo", ks Darek odprawial tridium paschalne. W Jerozolimie odbywalo sie w jakims innym wymiarze. Moze w czwartym..... Nie potrafie tego nawet opisac. I Andrzej mimo ze juz nie musial, wieczorem przysiadal gdzies w rogu kosciola. I patrzyl. Sluchal madrych slow plynacych z homili, innego z pieknych ludzi. Nie moge wciaz zapomniec chwili, w ktorej przekazujac sobie znak pokoju wszyscy podchodzilismy do niego. Po kilku usciskach nie potrafil i nie chcial juz ukrywac lez. Taki prosty gest. I po tylu latach rany zaczely sie goic..... Byl w szoku. Jako przewodnik spotykal sie z pielgrzymkami z Polski ( to obligatoryjne dla zorganizowanych grup aby miec przewodnika). Najczesciel odbywalo sie to tak, ze dawano mu zaplate, sugerujac przy okazji by sie raczej nie odzywal.... Jakis proboszcz z Koziej Wolki, wiedzial lepiej....
Albo pobyt na Oliwnej Gorze. W ramach "status qvo", bedacej pod opieka muzulmanow. On zydowski przwodnik, prosil ich w naszym imieniu by katolicki ksiadz mogl w tym swietym miejscu odprawic msze. I wyprosil.. Czulismy sie wtedy jakbysmy bawili sie zawleczka od granata. Msze sw.moga raz w roku odprawic tam tylko prawoslawni.. A nam bylo dane. Nikt nie mogl ( albo nie chcial ) nam w to pozniej uwierzyc....
Kolejny piekny czlowiek, z ktorym mialem to szczescie sie spotkac....
p.s "Beniowskiego" znal prawie na pamiec i cytowal nam, piekna polszczyzna obszerne fragmenty poematu....
Zadnych zwiazkow z Izraelem, Judaizmem. W jidysz, ani po hebrajsku nie potrafil wymowic nawet jednego slowa. I nagle znalazl sie na Dworcu Gdanskim. Dowiedzial sie ze jest tu obcy. Musial wyjechac. I wyjechal. Jak "Beniowski", Slowackiego. Z ta roznica, ze Andrzej wyjechal wbrew wlasnej woli. Trauma pozostala. Na dlugo. Moze nawet do naszego spotkania... A wiec ponad 40 lat. Skonczyl studia. I na emeryturze wpadl na pomysl by zostac przewodnikiem. Przygotowal sie do tego sumiennie. Jego znajomosc historii, takze kosciola wprawiala w zdumienie nawet katolickiego ksiedza. I to jednego z tych swiatlych. Po kilku dniach byl jednym z nas. I trauma powoli mijala. Pamietam kosciol "Ecce Homo", przy via Dolorosa na starym miescie w Jerozolimie. Nasza duchowy dom, na czas tej wedrowki. Tak wedrowki. Nie uzywam celowo slowa pielgrzymka. Bo nasz wyjazd nia nie byl. To byla wedrowka, podroz w glab historii. W poszukiwaniu wlasnych korzeni. I co najwazniejsze podroz w glab siebie. W " Ecce Homo", ks Darek odprawial tridium paschalne. W Jerozolimie odbywalo sie w jakims innym wymiarze. Moze w czwartym..... Nie potrafie tego nawet opisac. I Andrzej mimo ze juz nie musial, wieczorem przysiadal gdzies w rogu kosciola. I patrzyl. Sluchal madrych slow plynacych z homili, innego z pieknych ludzi. Nie moge wciaz zapomniec chwili, w ktorej przekazujac sobie znak pokoju wszyscy podchodzilismy do niego. Po kilku usciskach nie potrafil i nie chcial juz ukrywac lez. Taki prosty gest. I po tylu latach rany zaczely sie goic..... Byl w szoku. Jako przewodnik spotykal sie z pielgrzymkami z Polski ( to obligatoryjne dla zorganizowanych grup aby miec przewodnika). Najczesciel odbywalo sie to tak, ze dawano mu zaplate, sugerujac przy okazji by sie raczej nie odzywal.... Jakis proboszcz z Koziej Wolki, wiedzial lepiej....
Albo pobyt na Oliwnej Gorze. W ramach "status qvo", bedacej pod opieka muzulmanow. On zydowski przwodnik, prosil ich w naszym imieniu by katolicki ksiadz mogl w tym swietym miejscu odprawic msze. I wyprosil.. Czulismy sie wtedy jakbysmy bawili sie zawleczka od granata. Msze sw.moga raz w roku odprawic tam tylko prawoslawni.. A nam bylo dane. Nikt nie mogl ( albo nie chcial ) nam w to pozniej uwierzyc....
Kolejny piekny czlowiek, z ktorym mialem to szczescie sie spotkac....
p.s "Beniowskiego" znal prawie na pamiec i cytowal nam, piekna polszczyzna obszerne fragmenty poematu....
Subskrybuj:
Posty (Atom)